Co było, a nie jest

projekt koordynowany przez Tomasza Hanaja (MMK), 3 maja 2010, Bychawa

Tomasz Hanaj

Tomek Hanaj opowiada o swoim projekcie zrealizowanym w Bychawie – Co było a nie jest.

Na czym polegał Twój projekt?

Opierał się na stworzeniu wystawy archiwalnych zdjęć naszej miejscowości – Bychawy, które przysyłali mieszkańcy, jak też ludzie, którzy po wojnie wyemigrowali w różne rejony Polski, a czasami nawet świata. Wystawa to była jedna część projektu. Drugą była opowieść o czasach przedwojennych, z perspektywy dwóch grup wiekowych.
Jedną grupą były dzieci w wieku przedszkolnym, które siłą swojej wyobraźni odtworzyły czasy okupacji, czy ogólniej mówiąc - przeszłości sprzed siedemdziesięciu, osiemdziesięciu lat.
Drugą część opowieści stanowiły relacje ludzi, którzy na własnej skórze przeżyli czasy okupacji w mojej miejscowości.

Jak udało Ci się wytłumaczyć dzieciom, o co chodzi?

Zadawałem im pytania o to, jak wyglądała kiedyś Bychawa. Pytałem też o to, co im się teraz podoba, a co nie.
Jeżeli chodzi o drugą część tej opowieści, to podzieliłem ją na kilka części. Pytałem o czasy okupacji, o relacje ze społecznością żydowską, relacje w społeczności samych Polaków. Zbierałem też wspomnienia ludzi, którzy znali jakieś zasłużone osoby i mogli o nich opowiedzieć.

Jak właściwie wpadłeś na pomysł zrealizowania takiego akurat projektu?

Pierwszym natchnieniem był odzew ze strony mojej zaginionej rodziny. To było jakieś trzy lata temu, odezwała się rodzina, o której wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Przysłali nam swoje zdjęcia, jak i zdjęcia archiwalne mojej miejscowości. Później założyliśmy ze znajomymi stowarzyszenie kulturalno-oświatowe, w którym zajmowaliśmy się zbieraniem i opisywaniem zdjęć archiwalnych – miejsc, osób. Po jakimś czasie dowiedziałem się o warsztatach Młodych Menedżerów Kultury. Wysłałem zgłoszenie, pojechałem i wpadłem tam na pomysł, żeby poszerzyć swoje dotychczasowe działania o wywiady z osobami starszymi i zestawić je – na zasadzie kontrastu – z wyobrażeniami dzieci.
Z początku na warsztatach opierałem się na tym, żeby zorganizować w Bychawie dni kultury żydowskiej, ale jest to cały czas temat śliski, a poza tym zbyt kosztowny.

Jak przebiegały Twoje kontakty z ludźmi, którzy dawali zdjęcia, udzielali wywiadów? 

Na początku nikt się tym za bardzo nie interesował. Potem, kiedy zacząłem odwiedzać starsze osoby, żeby przeprowadzić z nimi wywiady, na zasadzie poczty pantoflowej, rozeszła się wiadomość o tym, kim jestem i co robię. Ludzie zaczęli sami przysyłać mi zeskanowane zdjęcia. Wykorzystałem też zasoby bibliotek i innych instytucji, gdzie były już takie archiwa.

Co było dla Ciebie największym sukcesem, a co było najtrudniejsze podczas realizacji projektu?

Trudny był na pewno brak wsparcia. Spodziewałem się, że więcej osób weźmie udział w projekcie, a tymczasem większość rzeczy musiałem robić sam.
Trudne były też momenty w czasie samych wywiadów. Mimo że byłem obcą osobą, byłem często zmuszony do wysłuchiwania osobistych, trudnych historii. To są materiały, których nigdy nigdzie nie wykorzystam, ale trudno mi się ich słuchało.
Za sukces uznaję to, że dałem jakąś inspirację młodszym, żeby kontynuowali projekt, robili to sami ze swoimi krewnymi – nagrywali wywiady, zbierali zdjęcia i inne zasoby, bo jest to nasze lokalne dziedzictwo i myślę, że trzeba je zachować.

Co pokazały materiały, które udało Ci się zebrać?

Myślę, że w jakiś sposób wpłynęły na osoby, które brały udział w finale, które obejrzały wystawę i pokaz zorganizowany na potrzeby projektu.  Był to jakiś element dotychczas niespotykany w życiu kulturalnym mojej miejscowości – do tej pory były to zazwyczaj festyny, czy inne typowe, lokalne przedsięwzięcia. To było inne – wywiady, wspomnienia, rozterki z czasów okupacji, przeżycia. Myślę, że dramatyczne przykłady wzruszyły odbiorców, a jednocześnie odkurzyły ich własne wspomnienia. Wywiadu udzieliła na przykład nauczycielka, która uczyła dzieci po wojnie. Na pokazie byli obecni jej uczniowie, doszło do olbrzymich wzruszeń, podziękowań.  Myślę, że to dało dużo do myślenia odbiorcom, nakłoniło ich do kontynuowania takich działań.

 

 

Rozmowa z panem Markiem Kuną – przedstawicielem Bychawskiego Towarzystwa Regionalnego, organizacji, która wsparła Tomka Hanaja w realizacji projektu. BTR skupia pasjonatów i miłośników Bychawy i okolic – zaprosiłam więc pana Marka do rozmowy o rodzinnym mieście Tomka.

Agnieszka Pajączkowska: Czy pochodzi pan z Bychawy?
Marek Kuna: Nie, urodziłem się w Lublinie. W Bychawie znalazłem żonę. A nawet niedokładnie w Bychawie, ale znalazłem żonę pochodzącą stąd. Jestem członkiem Bychawskiego Towarzystwa Regionalnego, którego założycielką jest pani Maria Dębowczyk. Osoba zasłużona dla Bychawy, długoletnia nauczycielka języka polskiego w miejscowym liceum oraz animator życia kulturalnego. W tej chwili na emeryturze i przy słabym zdrowiu więc nie udziela się tak wiele jak niegdyś. Ale była takim spiritus movens działań regionalnych.

A.P.: Czy mógłby pan opowiedzieć nieco o Bychawie? O jej charakterze, urokach, historii?
M.K.: Bychawa leży wprost na południe, około 25 kilometrów od Lublina. Historia Bychawy jest mniej więcej tak długa, jak historia państwa polskiego. A nawet trochę więcej – istniała tutaj osada prasłowiańska, później wieś, w której parafia powstała w XIV wieku. Potem była ta osada targowa. Samo zaś miasto założył i prawa magdeburskie dla niego zdobył Mikołaj Pilecki, kasztelan lwowski, dworzanin króla Zygmunta Starego. Śladem tamtych wydarzeń jest plan starej części Bychawy – ulice i układ  rynku pozostał taki sam, jaki przewidywało prawo magdeburskie. Ponadto po dziś dzień zachowały się lokalne targi wtorkowe – takie, na jakie przywilej przyznał król Zygmunt Stary. Cóż więcej? Istniał w Bychawie zamek, później, w trakcie dziejów, został przebudowany na pałac, a pozostały obecnie z niego ruiny.

A.P.: Bardzo malownicze.
M.K.: Nader. Istnieje również kościół, który pochodzi z początków XVII wieku, kiedyś zbudowany w stylu renesansu lubelskiego, niestety po licznych przebudowach zatracił te cechy, ale posiada wiele części wyposażenia, które pochodzą z okresu wczesnego baroku, między innymi piękną ikonę-obraz Matki Bożej Łaskawej w srebrno-złotej sukience.

A.P.: Pan ma bardzo szeroką wiedzę o Bychawie – czy to pana pasja, czy też coś więcej?
M.K.: Po trosze pasja, po trosze zawód. Studiowałem geografię, a przy okazji byłem przewodnikiem turystycznym.

A.P.: A propos turystyki – czy Bychawa jest popularnym turystycznie miejscem? Zdawałoby się, że ma wszystko, aby takim się stać…
M.K.: Myślę, że nie zanadto jest popularna. Jest takim miejscem nieznanym. Choć blisko Lublina. No cóż, ludzie uprawiający aktywną turystykę bywają tutaj, zwłaszcza cykliści. Te 25 kilometrów to akurat tyle, ile leży w granicach wycieczki rowerowej. Więc owszem – tak. Ale to jest raczej takie towarzystwo doborowe, które interesuje się tym, co ich otacza. Natomiast nie mamy nic, co przyciągałoby turystę „masowego”, którego należy czymś zabawić i dobrze nakarmić. Tego nie mamy.

A.P.: Ale wydawałoby się, że ruiny, zalew, pozostałości kultury przedwojennych, żydowskich mieszkańców Bychawy – że to wszystko jest szalenie interesujące. Czy uważa pan, że jest możliwość, aby zainteresować tym ludzi, aby Bychawa stała się miejscem znanym i chętniej odwiedzanym?
M.K.: Myślę, że wymagałoby to szeregu działań i inwestycji – zarówno konserwujących jak i udostępniających. Czyli – konserwacja ruin, stworzenie szlaku turystycznego. Oraz rozrywki, które przyciągnęłyby młodych ludzi.

A.P.: No właśnie – młodzi ludzie. Czy pan, jako przedstawiciel Towarzystwa Regionalnego, zaobserwował, aby młodzi ludzi w Bychawie interesowali się historią swojego miasta?
M.K.: Jest niezła gromadka. Myślę, że jak na taką społeczność liczącą kilka tysięcy ludzi, jest ich stosunkowo wielu tyle, że Bychawa niestety nie zapewnia możliwości nie tylko rozwoju, ale i życia, dla młodych i ambitnych ludzi dlatego ci, którzy mają szansę i widzą możliwości osobistego rozwoju uciekają gdzieś w świat, bo co – dajmy na to – młody reżyser filmowy będzie robił tutaj. A takie talenty w tym miejscu się rodzą.

A.P.: A takie inicjatywy jak projekt Tomka – „Co było, a nie jest” – jak pan ocenia takie działania? Czy sądzi pan, że wystawa i dzisiejsze spotkanie znajdą widzów, odbiorców?
M.K.: Takie działania są bardzo potrzebne. Ktoś powiedział bardzo ładnie – „aby pójść gdziekolwiek, trzeba zrobić pierwszy krok”. Na pewno trzeba takie rzeczy eksponować, mówić o nich, pisać. I my staramy się to robić oraz wspierać działania mające podobny cel.

Materiał wytworzony w ramach projektu zrealizowanego w programie Akademia Orange.